czwartek, 23 stycznia 2014

Elegia dla Wincentego O. albo życie i śmierć pewnego rzeźnika.






Czy kiedykolwiek odbyło się większe święto niż to zawieszone na przyrdzewiałym  łańcuchu, kapiące krwią do koryta? Resztki szczeciny pływające na morzu czerwonym. Nie rozstąpiło się tak długo, ale można było się w nim przeglądnąć, nawet podnieść za cztery dębowe ręce w dwie osoby i wylać z dala od domu.

Z pagórku schodził Wincenty ubrany w drugi niedzielny garnitur, ale już stary i starty, zresztą tak jak i on. W kieszeniach marynarki pobrzękiwały bardzo cienkie, szpiczaste ostrza, zaostrzone kamiennym progiem. Brązowe spodnie wtapiały się w pnie drzew, a wypolerowane, czarne buty wolnym, spokojnym krokiem zmierzały do celu podróży. W kuchni zdejmował brązowy, posiadający ciemnozieloną przepaskę, kapelusz i odstawiał laskę w najciemniejszy kat. Wkraczał do sennej stajni, wszyscy poczuli, że przyszedł ktoś inny. Chyba nie było nikogo bardziej rubasznego w naszej stajni, pogodny, precyzyjny i wysuszony starością, jak butwiejąca wierzba. Wyganiał kury, które w panicznej ucieczce stawiały koślawe kroki i wywracały się na kamieniach, aby później z oburzeniem zaglądać przez niedomknięte drzwi z wysokiej kupy gnoju.

Wincenty nie miał z nami lekko. Okradaliśmy mu jego ulubioną czereśnie, jeździliśmy mu po polach na workach wypełnionych słomą, spuszczaliśmy psa z łańcucha, z którym biegaliśmy po lasach. Nasze zbójeckie trio podzieliło się obowiązkami, B. styrmał się na drzewo i zrzucał do swetra, uformowanego w koszyk o wielkim rondzie, deszcz pełnych pestek. Nabiegałem się za jego brakiem celności, aż w końcu mój tekstylny brzuch narastał od łupów. W. przybiega spocony z wiadomością o nadejściu Wincentego. „Ostawcie moja cześnie, psiakrew!” Laska groziła niebu, chowaliśmy się pod miedzą, a pies, który miał pogryźć nas spuszczeniem łańcucha, przybiegał i merdał ogonem, ku niezadowoleniu właściciela. Oddychając głęboko pod miedzą, wspominaliśmy jak podczas pracy na ogrodzie odnajdywaliśmy kości, czasem pół szczęki, którą moglibyśmy zabić tysiąc ludzi, jak pewien biblijny heros. Wybiegaliśmy wyobraźnią, myśleliśmy o nieznanych dotychczas zwierzętach, o odkryciach, tak bardzo potrzebnych pieniądzach spływających splendorem na nasze zapadające się w ziemie domy. Serce Wincentego pęknie dopiero później na schodach kaplicy, lecz zanim odejdzie, w majakach atakującego serca, to będzie wracał do wojennych duchów. Do ojca zastrzelonego w szczerym polu przez Niemców, którego biała, wykrochmalona koszula nabierała rubinowego koloru na tle pszenicznego ścierniska i niedokończonej brunatnej skiby. Noce spędzone w lesie na transporcie broni. Nieodgadniony uśmiech samotnego, przekrzywionego odbicia w lustrze, podczas niedzielnego golenia, do ludzi, którzy odeszli przed nim zbyt wcześnie. Delikatne posunięcia brzytwą i wspomnienia o zmarłej, niepełnosprawnej żonie, którą się opiekował. Samotność odżegnana niedzielnym spacerem w pole i rozgniataniem kłosów pszenicy. Przesypywał w swoich gigantycznych dłoniach, które zawsze były symbolem chłopów, pszenicę z góry do dołu pod słońce, aby ocenić kształt i wielkość ziaren.

Do gigantycznego blatu, pomalowanego farbą olejną, niewzruszenie przymocowano młynek o drewnianej rączce. Kawałki mięsa leżą poprzylepiane na całej długości blatu, lądują na nim muchy – przybyło ich tak wiele. Ogromne ręce wycierają się nieustannie w kamizelkę, która teraz emanuje tłustym blaskiem, jak obrazy świętych znajdujące w nawach bocznych kościołów. Kraciasta koszula podwinęła się do łokci, broniąc przed plamami, wystawiając starcze przedramiona, ale one nie wyglądały wiotko, po zarysowanych mięśniach pnąły się żyły, a w nich płynęły precyzyjne cięcia. Wrzątek zmywa zgoloną szczecinę, martwa podrażniona skóra czerwienieje, resztki dawnego życia w martwym ciele. Tak wyglądają ciężkie do podniesienia lekcje anatomii z bukowym drążkiem wbitym przez oba golenie, wiszącym u stropu. Cięcia nie mają w sobie czerwonego rozprysku krwi. Długie jelita, serce, wątroba, nerki, policzki i zapach tłuszczu wszystko przeniosłem na stół. Ostrość. Jak bardzo ciężko w nią uwierzyć dopóki nie zobaczy się jej na własne oczy. Lekkie linie otwierające tajemnice życia. Koty łaszą się u stóp, a Wincenty straszył je macherzyną, karmiąc je zarazem. Kury tępo wpatrują się w przestrzeń i szarpią resztki ścięgien szybkim ruchem głowy. Kuchnia pachnie angielskim zielem i topiącym się tłuszczem, nawet gdy piję herbatę, to czuje smak topiącego się tłuszczu na blachach pieca. Zawsze byłem głodny w czasie tego święta, kuchnia była zabiegana przez stopy domowników, wyręczano mną przesyłki. Objuczony mięsem i ciepłem kaszanek obleczonych w folie, zmierzałem do domów, aby zanieść resztki życia pod inne dachy. Tłusta siła zamknięta w kiełbasach może przywróci żywotność mięśniom wysoko w lasach, może będzie zjadana razem z pajdami chleba na miedzach, ktoś przepije je piwem, a ktoś kompotem, może tak tłumaczyłem swoją wędrówkę przez ciemność szeleszczącą lipowymi liśćmi, rozświetlaną nikłymi okiennicami. Witano mnie z otwartymi ramionami, kuchnie były nagrzane ciepłem pieców, zrzucałem z siebie to, co przykazano mi w domu, nikomu więcej, nikomu mniej, i wychodziłem w ciemność. Wędzoną nocą wracałem do stajni, kury powróciły już, wisiały jak zawsze na jednej nodze, jakby lewitując w niewidomym śnie. Rubaszne powieki przy nikłym świetle wycierały noże, obserwowały rysy i zadrapania w żelazie, szukały nowych blizn słabym wzrokiem. Wincenty dopił herbatę, postawił oblepioną tłuszczem szklankę na oknie. Schował przedramiona pod rękawami koszuli, do których poprzyczepiały się skruszone laurowe liście. Założył marynarkę nie zapinając jej. Odnieśliśmy stół i koryto na miejsce odpoczynku. Po drodze mijaliśmy martwe olchy, wierzby i graby leżące pod jasieniem, czekające na dalsze pomniejszanie ich osoby. Wtedy usłyszałem od Wincentego: „suchyś takiś, żeby cie kocur na strych wyniósł” – i wręczył mi kiełbasę. Przez niedopiętą marynarkę przebijało się tłuste światło kamizelki księżyca... .

Wróciłem do milczącej stajni. Podłożyłem dwie ociepki pszenicznej słomy, aby dosięgnąć łańcucha. Z zaplatanych żelaznych ogniw sypały się na moje oczy kawałki rdzy, a może kawałki zakrzepniętej brunatnej krwi.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz