Czy kiedykolwiek odbyło się większe święto niż to zawieszone na
przyrdzewiałym łańcuchu, kapiące krwią
do koryta? Resztki szczeciny pływające na morzu czerwonym. Nie rozstąpiło się
tak długo, ale można było się w nim przeglądnąć, nawet podnieść za cztery
dębowe ręce w dwie osoby i wylać z dala od domu.
Z pagórku schodził Wincenty
ubrany w drugi niedzielny garnitur, ale już stary i starty, zresztą tak jak i
on. W kieszeniach marynarki pobrzękiwały bardzo cienkie, szpiczaste ostrza,
zaostrzone kamiennym progiem. Brązowe spodnie wtapiały się w pnie drzew, a
wypolerowane, czarne buty wolnym, spokojnym krokiem zmierzały do celu podróży. W
kuchni zdejmował brązowy, posiadający ciemnozieloną przepaskę, kapelusz i
odstawiał laskę w najciemniejszy kat. Wkraczał do sennej stajni, wszyscy
poczuli, że przyszedł ktoś inny. Chyba nie było nikogo bardziej rubasznego w
naszej stajni, pogodny, precyzyjny i wysuszony starością, jak butwiejąca
wierzba. Wyganiał kury, które w panicznej ucieczce stawiały koślawe kroki i
wywracały się na kamieniach, aby później z oburzeniem zaglądać przez
niedomknięte drzwi z wysokiej kupy gnoju.
Wincenty nie miał z nami lekko. Okradaliśmy mu jego ulubioną
czereśnie, jeździliśmy mu po polach na workach wypełnionych słomą,
spuszczaliśmy psa z łańcucha, z którym biegaliśmy po lasach. Nasze zbójeckie
trio podzieliło się obowiązkami, B. styrmał się na drzewo i zrzucał do swetra,
uformowanego w koszyk o wielkim rondzie, deszcz pełnych pestek. Nabiegałem się
za jego brakiem celności, aż w końcu mój tekstylny brzuch narastał od łupów. W.
przybiega spocony z wiadomością o nadejściu Wincentego. „Ostawcie moja cześnie,
psiakrew!” Laska groziła niebu, chowaliśmy się pod miedzą, a pies, który miał
pogryźć nas spuszczeniem łańcucha, przybiegał i merdał ogonem, ku
niezadowoleniu właściciela. Oddychając głęboko pod miedzą, wspominaliśmy jak
podczas pracy na ogrodzie odnajdywaliśmy kości, czasem pół szczęki, którą
moglibyśmy zabić tysiąc ludzi, jak pewien biblijny heros. Wybiegaliśmy
wyobraźnią, myśleliśmy o nieznanych dotychczas zwierzętach, o odkryciach, tak
bardzo potrzebnych pieniądzach spływających splendorem na nasze zapadające się
w ziemie domy. Serce Wincentego pęknie dopiero później na schodach kaplicy,
lecz zanim odejdzie, w majakach atakującego serca, to będzie wracał do
wojennych duchów. Do ojca zastrzelonego w szczerym polu przez Niemców, którego
biała, wykrochmalona koszula nabierała rubinowego koloru na tle pszenicznego
ścierniska i niedokończonej brunatnej skiby. Noce spędzone w lesie na
transporcie broni. Nieodgadniony uśmiech samotnego, przekrzywionego odbicia w
lustrze, podczas niedzielnego golenia, do ludzi, którzy odeszli przed nim zbyt
wcześnie. Delikatne posunięcia brzytwą i wspomnienia o zmarłej,
niepełnosprawnej żonie, którą się opiekował. Samotność odżegnana niedzielnym
spacerem w pole i rozgniataniem kłosów pszenicy. Przesypywał w swoich
gigantycznych dłoniach, które zawsze były symbolem chłopów, pszenicę z góry do
dołu pod słońce, aby ocenić kształt i wielkość ziaren.
Do gigantycznego blatu, pomalowanego farbą olejną, niewzruszenie
przymocowano młynek o drewnianej rączce. Kawałki mięsa leżą poprzylepiane na
całej długości blatu, lądują na nim muchy – przybyło ich tak wiele. Ogromne
ręce wycierają się nieustannie w kamizelkę, która teraz emanuje tłustym
blaskiem, jak obrazy świętych znajdujące w nawach bocznych kościołów. Kraciasta
koszula podwinęła się do łokci, broniąc przed plamami, wystawiając starcze
przedramiona, ale one nie wyglądały wiotko, po zarysowanych mięśniach pnąły się
żyły, a w nich płynęły precyzyjne cięcia. Wrzątek zmywa zgoloną szczecinę,
martwa podrażniona skóra czerwienieje, resztki dawnego życia w martwym ciele.
Tak wyglądają ciężkie do podniesienia lekcje anatomii z bukowym drążkiem wbitym
przez oba golenie, wiszącym u stropu. Cięcia nie mają w sobie czerwonego
rozprysku krwi. Długie jelita, serce, wątroba, nerki, policzki i zapach
tłuszczu wszystko przeniosłem na stół. Ostrość. Jak bardzo ciężko w nią
uwierzyć dopóki nie zobaczy się jej na własne oczy. Lekkie linie otwierające
tajemnice życia. Koty łaszą się u stóp, a Wincenty straszył je macherzyną,
karmiąc je zarazem. Kury tępo wpatrują się w przestrzeń i szarpią resztki
ścięgien szybkim ruchem głowy. Kuchnia pachnie angielskim zielem i topiącym się
tłuszczem, nawet gdy piję herbatę, to czuje smak topiącego się tłuszczu na
blachach pieca. Zawsze byłem głodny w czasie tego święta, kuchnia była
zabiegana przez stopy domowników, wyręczano mną przesyłki. Objuczony mięsem i
ciepłem kaszanek obleczonych w folie, zmierzałem do domów, aby zanieść resztki
życia pod inne dachy. Tłusta siła zamknięta w kiełbasach może przywróci
żywotność mięśniom wysoko w lasach, może będzie zjadana razem z pajdami chleba
na miedzach, ktoś przepije je piwem, a ktoś kompotem, może tak tłumaczyłem
swoją wędrówkę przez ciemność szeleszczącą lipowymi liśćmi, rozświetlaną
nikłymi okiennicami. Witano mnie z otwartymi ramionami, kuchnie były nagrzane
ciepłem pieców, zrzucałem z siebie to, co przykazano mi w domu, nikomu więcej,
nikomu mniej, i wychodziłem w ciemność. Wędzoną nocą wracałem do stajni, kury
powróciły już, wisiały jak zawsze na jednej nodze, jakby lewitując w niewidomym
śnie. Rubaszne powieki przy nikłym świetle wycierały noże, obserwowały rysy i
zadrapania w żelazie, szukały nowych blizn słabym wzrokiem. Wincenty dopił
herbatę, postawił oblepioną tłuszczem szklankę na oknie. Schował przedramiona
pod rękawami koszuli, do których poprzyczepiały się skruszone laurowe liście.
Założył marynarkę nie zapinając jej. Odnieśliśmy stół i koryto na miejsce
odpoczynku. Po drodze mijaliśmy martwe olchy, wierzby i graby leżące pod
jasieniem, czekające na dalsze pomniejszanie ich osoby. Wtedy usłyszałem od
Wincentego: „suchyś takiś, żeby cie kocur na strych wyniósł” – i wręczył mi
kiełbasę. Przez niedopiętą marynarkę przebijało się tłuste światło kamizelki
księżyca... .
Wróciłem do milczącej stajni. Podłożyłem dwie ociepki pszenicznej
słomy, aby dosięgnąć łańcucha. Z zaplatanych żelaznych ogniw sypały się na moje
oczy kawałki rdzy, a może kawałki zakrzepniętej brunatnej krwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz